Kilka słów o... Introligowanie


 Kiedy pierwszy raz zaczęłam zastanawiać się nad tym, jak skonstruowana jest książka i w końcu poznałam, na czym to polega, byłam obezwładniona. Metodyczna i precyzyjna praca, czyli to, czego unikam za wszelką cenę i czego robić nie umiem. Nawet proste introligowanie różniło się dramatycznie od moich codziennych zajęć: chaotycznego wycinania i abstrakcyjnych obrazków. Aż tu nagle...
Wszystko w książkach zawsze wydawało mi się fascynujące (cóżby innego, kiedy jest się z wykształcenia bibliotekarzem) od treści po zapach, tym samym składanie książki im straszniejsze, tym cudowniejsze okazywało się w swoim skomplikowaniu. Więc w końcu to zrobiłam. Kilka tutoriali. A co mi tam, nie umiem zaszyć nawet dziury w skarpecie, ale dam radę. Kiedy oblał mnie pierwszy zimny pot z wysiłku a potem wstydu przed samą sobą, dałam sobie spokój, ale tylko na krótko. I podziałało. Każdy kolejny kajet powstawał w atmosferze rosnącej pewności siebie, dokładności i kreatywnej zatwardziałości. 



Teraz składam kajety wieloma metodami, mam nawet swoje patenty, naprawiłam też kilka bardzo starych i cennych książek. Wciąż się uczę. To odprężające, rzemieślnicze zadanie, spokój dla umysłu i wysiłek dla rąk. Jednak to, na co zawsze czekam przy każdej kończącej się pracy to rzecz jasna okładka, kiedy wszystko zawraca i mogę z powrotem zanurzyć się w twórczym chaosie. 
Introligowanie, mimo że nie jest już zawodem z krwi i kości, odżywa i przeżywa swój renesans chociażby wśród majsterkowiczów i złotych rączek, którzy udowadniają, jak ciekawa jest to praca. Wystarczy włączyć youtuba.



 





Komentarze

Popularne posty